środa, 26 lipca 2017

LABORATORIUM SŁOWA #3

Uważna obserwacja
"Nie mam weny". Ile razy zdarzało Ci się tak myśleć? Siedzisz nad pustą kartką i szukasz w myślach jakiegoś godnego uwagi tematu. Czegoś wielkiego. Odpowiadającego rangą dostojności słowa. Tymczasem...twoja wena leży tuż obok, tylko ty nie potrafisz jej zobaczyć. 
Jest taki obraz Petera Bruegla "Pejzaż z upadkiem Ikara". Kiedy patrzysz na niego w biegu, nie dostrzeżesz Ikara. Twój wzrok ściągnie wieśniak w czerwonej koszuli. Aby zobaczyć tragedię bohatera, musisz się zatrzymać i popatrzeć na detale. Wtedy dopiero odnajdziesz przesłanie malarza.
Podobnie jest z weną. Siedzi przycupnięta w chaosie mijanych rzeczy, spraw, ludzi. Jest detalem, który czeka na odkrycie i szansę na opowiedzenie swojej historii.
Na 3 warsztatach z cyklu "Laboratorium Słowa" pracowaliśmy ze szczegółem. Oglądaliśmy świat przez dziurkę od klucza - dosłownie i w przenośni. Nagle okazało się, że zwykłe otoczenie, ulica przemierzana co dnia, dobrze znany budynek - kryją w sobie zaczątki historii. Oto kilka z nich...
 

Radek
Świadek
Nie jest z tych, co rosły za czasów średniowiecznych rycerskich walk. Wiekowe drzewo. Daje się zauważyć, już na pierwszy rzut oka, że oplecione jest grubym, srebrnym łańcuchem, tuż nad trzecim zgrubieniem, na wysokości powyżej metra. Otaczająca je zieleń oraz ta, którą samo tworzy własną koroną, nadaje mu błogości i spokoju. Od razu można tez powiedzieć, że ktoś o nie dba. Dlaczego? Otóż usypany wokół niego krąg trocin, dwa drewniane paliki, zdradzają trud ludzkich rąk. 

Antoni Grycuk
*  *  *
W oddali, jakieś sto metrów od niego, stał świerk. Nie za wysoki, pochylony mocno w prawą stronę. W tle majaczyły nijakie sosny. Przechył jego sięgał piętnastu stopni i odnosiło się wrażenie, jakby miał się za chwile przewrócić. Koronę stanowiło dość gęste, zielone igliwie, z nielicznymi przebłyskami brązu uschniętych gałęzi. Na dole była nie za szeroka, wyżej rozszerzająca się, by na górze przybrać kształt nieco smuklejszy.Pojedyncze gałęzie, lekko poszarpane wiatrem, kołysały swą zieleń, nadając całemu drzewu tchnienie życia.

Monika
Więzień
Wokół panowała ciemność. Do mojej celi, w której zamknięty byłem od czasów, gdy napisałem zbyt wiele słów, wpadały tylko żrące w gardło opary z kominów i wąska smuga światła, ze szczeliny między deskami, którymi zabite było okno. Kiedy przyciskałem twarz do mokrych desek śmierdzących zgnilizną, widziałem tylko podstawę dachu, z rzędem kominów - grubych, chudych, rdzewiejących i przekrzywionych. Czasem stal kominów nabierała barwy błękitnej, a czasem stalowoszarej. Niekiedy płonęła od godzin zmierzchu. To był mój kalendarz, pozwalający odróżniać kaprysy pogody i pory roku.
Na krawędzi największego komina czasem przysiadały ptaki. Nie jestem ornitologiem, nie wiem, do jakich gatunków należały. Nazywałem je kominowcami, bo żyły w gąszczu murowanych i metalowych konstrukcji, jakby drzewa i łąki przestały istnieć. Ptaki przylatywały tu ze swoją zdobyczą - skórką chleba lub jakąś myszą. Czasem czyściły pióra, co w kontekście dymiących kominów wydawało mi się groteskowe. Niekiedy wydłubywały z kominów kawałki zaprawy lub układały na betonowym gzymsie patyki i budowały gniazda. Wtedy mogłem godzinami stać na palcach, przykładać oko do szpary i kibicować nowemu życiu. Tak, ptaki dawały mi nadzieję, że świat nie składa się z samych kominów. odlatywałem z nimi ku wolności.

Agata Czarny
Zasłona
Kolory. Mocne, żywe, imitujące pociągnięcia pędzla wypełniały cały prostokąt okna, wyróżniającego się swoją pstrokacizną na tle szarej elewacji. Zawsze takie samo. Zasłonięte szczelnie kolorową zasłoną, ze stosami książek na parapecie. W dzień nieme, ożywało wieczorami, gdy ktoś zapalał we wnętrzu małą lampkę. Ożywał wtedy teatr rozmazanych cieni, działający na wyobraźnię prawie jak filmu Hitchcocka.
Czas mijał, a okno nigdy nie otwierało się ani nie odsłaniało. Zasłona zblakła od słońca i poszarzała, zapomniana przez właściciela i środki czyszczące. Ani razu nie poruszyła się, a na parapecie nie objawiło się życie nawet w postaci sukulenta. Stosy książek wydawały się trwać niewzruszenie od lat, przyjmując w siebie coraz większe zapasy kurzu.
Tamtego dnia padał deszcz. Wyjrzałam na zewnątrz i zobaczyłam, że zasłona jest odsłonięta. Nie było stosów książek. Zza szyb wyglądało puste wnętrze. Na brudnej szybie ktoś napisał od środka białą farbą dwa słowa: Na sprzedaż. 

Antoni Grycuk
*  *  *
Leżę sobie, jakby martwy, a oni gapią się na mnie, od razu wymyślając, jak mnie wykorzystać. Mogliby przypiąć mnie do szlufki, nadając nieco charakteru własnym spodniom, a potem na przykład zawiesić na mnie pęk kluczy. Aby to zrobić musieliby mnie najpierw rozpiąć, naciskając na tę wrażliwą zapadkę, na punkcie której mam takiego świra niemal od zawsze. Tak, to jet moja prawdziwa dusza. Bez niej nie byłbym sobą i stał się tylko owalnym kawałkiem połyskującego metalu. Dusza moja sprężynuje jak kauczukowe drzewo. Odgina się po jednej stronie, aby pozostać nieruchoma po drugiej.
Moi więksi bracia służą ludziom często w górach, na skałkach, w jaskiniach, zapewniając im bezpieczeństwo. Są wśród nich tacy jak ja, tylko zapinani, choć zdarzają się tez egzemplarze zaopatrzone w mechanizm zakręcania, służący temu, aby ich dusza się przypadkiem nie odpięła. jedni i  drudzy są nieodłącznymi towarzyszami lin i taśm, klamr i uchwytów. Ja osobiście mam niewielka wytrzymałość. Nie to, co oni. Do nich można przyczepić nawet tonę, a i tak nie poddadzą się temu ciężarowi. To istni herosi wspinaczki. A ja biedny i bezradny muszę się zadowalać dyndaniem w pobliżu czterech liter. Cóż, każdy ma swoje przeznaczenie.